A może nad morze
Nasze młodsze dziecię, lat (za kilka dni) 8 nigdy nie było nad polskim morzem. Miało, owszem, okazję podziwiać Bałtyk od strony Danii, Szwecji, Finlandii czy Estonii, ale jakoś nad rodzime wybrzeże nigdy wspólnie nie dotarliśmy. Było to podyktowane kilkoma czynnikami. Po pierwsze, w sezonie, zwykle stawialiśmy na dalsze podróże, zaspokajając potrzebę eksplorowania kraju tygodniowym rejsem po Mazurach. Po drugie, poza sezonem, w ramach wycieczek krajoznawczych, zwykle wybieraliśmy to, co znajduje się w zasięgu wypadów weekendowych, czyli góry. I wreszcie, po trzecie, szkoła, do której uczęszczają dzieci, ma zwyczaj organizowania corocznej Zielonej Szkoły, jako destynację docelową wybierając z reguły rejony nadmorskie. Dawało to nam poczucie komfortu i możliwość scedowania na nauczycieli przyjemność zapoznawania naszego potomstwa z urokami krajobrazu ojczystej riwiery.
W tym jednak roku, z przyczyn oczywistych, ten – dotychczas świetnie sprawdzający się układ – nie zadziałał. Mieliśmy zatem na stanie dziecko z poczuciem wielkiej straty, podsycanej umiejętnie przez starszą latorośl, która to, ot niby przypadkiem, od czasu do czasu dolewała oliwy do ognia wspominając, że ona już nad polskim morze była, a brat nie!
Trzeba było wybrnąć jakoś z tej sytuacji, a że – pozostając w ostatnich miesiącach w izolacji – mieliśmy mocno rozwiniętą potrzebę dłuższego wyjazdu, wybór był oczywisty.
Plan był dość chaotycznie nakreślony, bo krążące pogłoski o zamykaniu województwa śląskiego, nie sprzyjały skrupulatnemu rozrysowywaniu trasy. Zdaliśmy się zatem na los i obraliśmy kierunek „na Gdańsk”, ciekawi, co też tam zastaniemy.
Podobno z polskim morzem jest tak, że albo się je kocha, albo nienawidzi. Wśród znajomych mamy zwolenników obu frakcji. Ci z pierwszej, przekonują nas rokrocznie, że „bez Bałtyku, nie ma wakacji” i z zadowoleniem już od połowy czerwca grają w loterię z pogodą zastanawiając się, czy w tym roku załapią się na słońce czy też nie. Pakują kolorowe parawany, szykując się na walkę o grajdołek i w myślach żegnają rzeźbioną od Nowego Roku sylwetkę, która na bank polegnie w starciu z wszędobylskimi lodami i goframi. Ci drudzy, z niedowierzaniem przyglądają się poczynaniom pierwszym uważając, że polski Bałtyk to tłok, brak miejsca na plaży oraz unoszący się w powietrzu zapach frytury.
Morze przywitało nas wiatrem; mocnym, silnym, może nawet ciut za silnym, jak na nasze nieprzywykłe do piasku, oczy. Na plażach pusto. Rozglądamy się dookoła i aż trudno nam uwierzyć, że mamy tę całą wielką piaskownicę tylko dla siebie.
Zaparkowaliśmy tak blisko wody, jak tylko się dało. Niewiarygodne uczucie. Przed nami tylko morze, mewy i plaża, za nami…za nami puste smażalnie ryb, kramiki i sklepiki, odświeżające image na przybycie gości, trochę kiczowate stragany, powoli otwierające podwoje dla zwiedzających. W myślach cieszymy się, że większość jeszcze jednak pozamykana, bo aż strach pomyśleć, jakimi talentami pedagogiczno-psychologicznymi trzeba by było się popisać, aby bez znacznych strat finansowych spacerować wokół tego wszystkiego z dziećmi.
Jod jest, póki co, za darmo. Powdychaliśmy zatem ile się dało, napełniliśmy kieszenie piaskiem (czy on naprawdę potrafi przetrwać pranie??? I suszenie??) i zaspokojeni morzem ruszyliśmy dalej.
Nadal jednak nie wiemy, czy kochamy Bałtyk. Na pewno lubimy i szanujemy. I polecamy. Zwłaszcza przed sezonem!